„Trwa zawsze bal u senatora” – rola motywu zabawy (wesela) w wybranych utworach literatury polskiej.

 

Wesoła muzyka, maski, girlandy, koronki, suknie, rewia kolorów,
gama dźwięków i głosów – oto bal. Tak, Polacy zdecydowanie należą do narodów
ceniących zabawę i wszelkie uciechy.

Zwykliśmy bawić się wszędzie – czy to na
wsi, czy w mieście, w szlacheckim dworku, pałacu magnata, prawie zawsze i przy
każdej okazji. To zadziwiające, jak Polacy potrafią tworzyć syntezy beztroski
i uciech, ze stojącymi za progiem zagrożeniami, w obliczu niebezpieczeństwa,
a nawet śmierci. Wielkie zabawy stają się w ten sposób świadkami radości płynącej
z tryumfu, jak i przykrywką dla zdrady i zbrodni. Podczas saskich balów szlachta
sprzedawała Polskę, w cichym dworku sędziego z „Pana Tadeusza” natomiast wszyscy
żyli nadzieją wolności i patriotyzmem.
Wśród gwaru uciech, pospołu z reformatorską myślą i patriotycznymi hasłami gnieździło
się łajdactwo, zdrada i zaprzedanie. Na wiejskich weselach równie łatwo można
było spotkać króla (Jan III Sobieski w Jaworowie), jak i modernistycznego poetę
(St. Wyspiański w Bronowicach). W ten oto sposób huczna zabawa, czy wręcz wiejska
pohulanka, urastają do rangi metafory życia narodowego, społecznego i kulturalnego.
Dlatego nie dziwmy się, gdy jakiś cudzoziemiec, patrząc na nasze polskie zbytki,
zaskoczony powie za przykładem francuskiego pisarza: „Pewnik filozofii polskiej:
tańczę, więc jestem”.
Motyw zabawy pobrzmiewa w twórczości wielu polskich pisarzy. Raz służy jako
pretekst ku bezlitosnej krytyce naszych narodowych wad ujawniających się podczas
hulanki, kiedy indziej jest to syndrom radości, pogody ducha, bratania się z
ludźmi i nadziei jutra.
Bez wątpienia pisarzem, który pojęcie „bal” doprowadził w swych satyrach do
karykaturalnego wręcz kształtu, był Ignacy Krasicki. Poeta surowo gani sarmackie
tradycje pijatyk i burd. Satyra „Pijaństwo” prezentuje przecież obłudnego, melancholijnego
pijaczynę, któremu marzą się „sumy neapolitańskie”, zwycięstwa króla Jana, trzeźwość
i moralność narodu, a drżąca ręka sięga po kolejny kieliszek. Z kolei utwór
„Żona modna” pokazuje inwazję francuszczyzny i nowomody na cichy, wiejski dworek.
Jak gdyby jej ukoronowaniem są kosztowne i huczne bale dla przyjaciół żony,
urządzane wbrew mężowi. Tradycjonalista i domator – pan Piotr, zostaje wyszydzony
przez cyniczną kokietkę i jej modne towarzystwo. Na domiar złego płonie pełna
stodoła… Podczas balu wychodzi więc na jaw fujarowatość „dziedzicznego pana”
i nieodwracalne odchodzenie w przeszłość sarmackich tradycji. One należą już
do przeszłości, ale co przyniesie ze sobą krzykliwa, powierzchowna i tandetna
nowomoda?
Bale á la Ludwik XVI z misterną etykietą, kontredansem, atmosferą lustrzanych
sal tworzoną przez ploteczki, szum wachlarzy, uśmieszki – czy rzeczywiście właśnie
to pomoże tonącej Polsce?
Niestety, ojczyzna została już porwana przez zaborców w śmiertelny tan. Po jego
odtańczeniu legnie naga i podeptana na „nieskazitelnej” posadzce dziejów. Czy
do upadku przyczynił się zbyt długi kontusz, czy też przysłaniająca oczy peruka?
W scenie VIII cz. III „Dziadów” Nowosilcow wydaje właśnie bal. Lewa strona salonu
chwali jego organizację, w kunsztownych, francuskich rozmówkach. Senator – carski
namiestnik, znęcający się nad polską młodzieżą, przymila się teraz do dam. Towarzyszy
mu grono serwilistów i nikczemników, typu rozpustnika Bojkowa, zdrajcy Doktora.
Stojący w głębi sali oficer rosyjski aprobuje nienawiść Polaków wobec carskich
łotrów:

„Nie dziw, że nas tu przeklinają,
Wszak to już mija wiek,
Jak z Moskwy w Polskę nasyłają
samych łajdaków stek”.

Prawa strona sali oburza się nihilizmem i nikczemnością wesoło spędzających
czas na banalnych dyskusjach służalców („Po turmach siedzi młodzież nasza /
Nam każą iść na bal”). Burzliwa rozmowa spiskowców, Bestużewa i Pola oraz istniejący
podział na lewą i prawą stronę sali, odkrywają rozbicie społeczeństwa polskiego.
Z jednej strony Polska oficjalna, salonowa, układna – szpicle, donosiciele,
służalcy, z drugiej – młodzi – zdesperowani i zbuntowani, prześladowani, „wewnętrzny
ogień” narodu. Na salę zaproszono wszystkich. Ale czy wszyscy zatańczą tak,
jak im zagra powiernik cara-zaborcy?
Dwuznaczność moralna całej sytuacji, zaznaczona wejściem osieroconej Matki-Polki
(pani Rollison), jest tak wyraźna, że wymaga interwencji boskiej. Wkrótce, przy
fałszywych dźwiękach muzyki, w blasku błyskawicy zatańczy śmierć. Sprawiedliwość
sięgnie zdrajcy i poplecznika carskiego – Doktora. To zdarzenie spowoduje całkowity
rozkład osobowy. Teraz na żadnym uczestniku nie ciąży już przymus. Każdy podąża
we własną stronę – młodzi Polacy podbudowani moralnie („Nie masz zbrodni bez
kary…” /”Lilije”/), zaś zdrajcy – z uczuciem niepewności i strachu, czy ów bal
był ich ostatnim.
Bardzo interesująco prezentują się zabawy przedstawione przez pryzmat impresjonistyczno-naturalistyczny.
Ta konwencja literacka upodobała sobie szczególnie wiejskie wesela, które zostały
obdarzone z całą swą żywością, gwarem, bujnością, w pełnych barwach i z typowo
modernistycznym rozmachem (np. wesele Boryny w „Chłopach” W.S. Reymonta). Jednak
podobnie, jak w przypadku literatury zaangażowanej, taki utwór, jakim jest „Wesele”
St. Wyspiańskiego, również nosi w sobie spory ładunek spraw narodowych. „Wesele”,
to oprócz opisu uroczystości weselnych, także satyra na ówczesne społeczeństwo
polskie. Krytykuje dezintegrację społeczną („Wyście sobie – i my sobie / Każden
sobie rzepkę skrobie”), ironizuje na temat chłopomanii – śmiesznej maniery modernistów.
W ten sposób dramat staje się utworem symbolicznym. Taniec Chochoła usypia i
zniewala biesiadników, odbierając im chęć działania. Dlatego w decydującej chwili
wszyscy, zauroczeni, śpią. Niestety, inteligencja „pieści się jeno snami”, a
do nieświadomych i chciwych chłopów autorowi pozostaje jedynie skierować gorzką
wymówkę:

„Miałeś chamie złoty róg,
miałeś chamie czapkę z piór,
czapkę ze łba wicher zmiótł
ostał ci się ino sznur”.

Bal jako groteskowo przeinaczona wykładnia niezdrowych relacji w polskim społeczeństwie,
to główny temat poematu J. Tuwima „Bal w operze”. A. Zawada pisze, że epoką,
która szczególnie ukochała bale, było 20-lecie międzywojenne. Euforia towarzysząca
odzyskaniu niepodległości przeniosła się na piękne sale, do kawiarń dając upust
pogodnym żartom, swobodzie i kpinie, w atmosferze których bawili się literaci
międzywojnia. Należał do nich młody skandalista poetycki – Julian Tuwim. Nakreślona
przez niego wizja znacznie odbiega od stereotypu arystokratycznych rautów.
Elity społeczeństwa reprezentowane przez hrabinę Macabrinę, grafa Ramolo, bankierów,
wyższych urzędników, wojskowych i dyplomatów, to zgraja prostaków pozostających
we władzy brudnych pieniędzy. W tym świecie nie ma miłości, lecz tylko „kontredansik
na kwadransik”, tu się nie je, tylko łapczywie żre w bufecie, nie pije, ale
chłepcze. Zabawa zakłóca nawet rytm natury, bo skąd w zimie „wozy z zieleniną?”
Wychodzące z balu „elity” („gdy z ratusza bije trzecia”) napotykają przekupniów
i żebraków. W ten sposób autor zaznacza kontrast i dysproporcje w narodzie.
Dzika i upiorna hulanka kończy się apokaliptyczno-tragikomiczną wizją końca
świata. (trzy małpy na niebie, nierządnica dosiadająca Lewiatana). Podobnie
jak na balu, całym światem, w tym i zaniedbaną ojczyzną, rządzi pieniądz, machlojki,
brud moralny i nierząd. A Zawada Tuwimowski schemat komentuje następująco:

„Piszący swój poemat latem 1936 Tuwim wiedział jak polską operę, marionetkowy
i komiczny teatr złudzeń «diabli biorą!»”

Nadanie pojęciu „bal” podtekstu krytyczno-utylitarnego nie oznacza, że nie istnieli
twórcy rozumiejący je w bardziej uniwersalnym świetle: „Niech żyje bal! Bo to
życie to bal jest nad bale!”
Zabawę, jako składnik (powszechny) naszej egzystencji, odbijający w sobie inne
przejawy życia pojmuje K.I. Gałczyński w wierszach „Bal u Salomona” i „Bal zakochanych”.
Poprzez plastyczno-muzyczne senne wizje, ujawniają się różne obrazy. Wirują
i nakładają się na siebie, tracąc wyrazistość, gdy „śmierć zagra ci na dudce”.
Z kolei w drugim utworze w wyobraźni bohaterki lirycznej, lub na pograniczu
jawy i snu, budowane są podobizny najpiękniejszych panien i „chłopców pięknych
bez miary”. Zakochane pary płyną w tańcu, miłość przeplata się z cierpieniem,
śmiech ze smutkiem. Tu, jak i zresztą w życiu, wszystko może się zdarzyć – księżyc
zmienia się w lirę, której dźwięki wydobywa kat. Egzystencjalny sens obu wierszy
zostaje sprowadzony do pytania:

„co będzie, jeśli zgaśnie światło?”

I wreszcie na koniec odnieśmy się do popularnej piosenki A. Osieckiej wykonywanej
przez M. Rodowicz.
„Niech żyje bal”, jako zwrot ku życiu, które „balem jest nad bale”, a przecież
„drugi raz nie zaproszą nas wcale”. Śmierć-Wykidajło, jak średniowieczna kostucha,
może pojawić się w środku dnia i całkiem niespodziewanie wyłączyć prąd, toteż…
carpe diem.
Życie, jakby na nie nie patrzeć, przybiera rzeczywiście pozory wielkiej zabawy,
na której narody lub jednostki, igrając z losem, spotykają się lub gubią w tanecznym
kręgu.
Czasem jesteśmy duszą towarzystwa, kiedy indziej, chwiejąc się na nogach i z
zawrotem głowy, upadamy na posadzkę. Jednak prędzej czy później ucichnie orkiestra
i zgasną światła.
Kończąc, zacytujmy R. Berwińskiego, sobie ku rozwadze, usprawiedliwiając zarazem
potrzebę epikurejskiej zasady korzystania z życia:

„Śmiejcie się, tańczcie, szalejcie,
ale tańcząc moje panie, pamiętajcie,
że tańczycie na wulkanie”.
[PG]

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *