Literackie fascynacje, czyli lektury, które chciałbyś ocalić od zapomnienia.

 

Motto:
„Literatura wzywa do bezinteresowności, uczy wrażliwości i sztuki wnikliwej
obserwacji, pozwala odbiorcy identyfikować się z przedstawicielami innych stanów,
rodząc tym samym poczucie wspólnoty”.
Jonathan Culler
(„Teoria literatury”)

Od dawna fascynowały mnie podróże, zawsze lubiłem wycieczki rowerowe, to uczucie
ciągłego poznawania otaczającego mnie świata, smak przygody, tej odrobiny „nutki”
niebezpieczeństwa, szalonych wrażeń. Dlatego też również i tym razem wyruszyłem
z wielkim zapałem na długą, pasjonującą eskapadę. Nie był to jednak zwykły „wypad”,
wycieczka w góry, nad morze czy kilka kilometrów za miasto. Absolutnie nie.
Przeniosłem się w całkiem inny wymiar, niezwykłe, piękne i kuszące przestworza
literatury. Czuję się tak, jakbym był w innej rzeczywistości, duchem, bądź raczej
wolnym ptakiem krążącym nad ziemią. Oto widzę bohatera mojej pierwszej literackiej
fascynacji – buszującego w zbożu, a dalej ciemnowłosego, śniadego chłopca i
malowanego ptaka, aż wreszcie docieram do Berlina, do 15-letniej Christiane
F. Najpierw jednak decyduję się odwiedzić Holdena. Opuszczam się coraz niżej
i niżej na ziemię. Jestem sobą, zwykłym człowiekiem, miłośnikiem literatury.
Mam szczęście, jako że nadeszła jedna z pór roku, którą naprawdę lubię – zima.
Było już po kolacji, około godziny 8 po południu. Tafla księżyca oświetlała
opuszczone, pokryte puszystym śniegiem boisko do gry w baseball. „Śnieg leżał
na trzy cale, a jeszcze wciąż nowy sypał jak szalony. Bardzo to ładnie wyglądało
i wszyscy rzucili się lepić „piguły”, rozhasaliśmy się po całym terenie, zabawa
była może trochę dziecinna, ale naprawdę pierwszorzędna”.
Ja – uczeń IV klasy o profilu humanistycznym – znajduję się w Agerstown, w Pensylwanii,
w prywatnej szkole średniej „Pencey”. Poznaję tutaj Ackleya, Stradlatera, ale
przede wszystkim głównego bohatera powieści Jerome’a Davida Salingera pt. „Buszujący
w zbożu”. Całkowicie tracę kontakt z otaczającą mnie rzeczywistością, przygody
Holdena zupełnie mnie pochłaniają. Każda strona książki jest dla mnie przyjemnością,
fascynującą podróżą w głąb psychiki, duszy zbuntowanego chłopaka XX wieku. Poznaję
jego myśli, uczucia, refleksje, z zainteresowaniem obserwuję wędrówkę przedstawiciela
generacji „bitników” (lata 50.). Holden jest reprezentantem młodzieżowego ruchu
amerykańskiego, który buntował się przeciwko amerykańskiemu stylowi życia i
cywilizacji kapitalistycznego społeczeństwa. Kilka lat później przerodził się
on w ruch hippisowski. Holden Caufield, opowiadając swoją historię, już na początku
informuje czytelnika, iż nie ma zamiaru pisać o swojej i własnej, rodziny przeszłości,
gdyż są to „bzdury w guście «Dawida Copperfielda»”. Główny bohater powieści
psychologicznej Salingera zostaje wyrzucony ze szkoły. Mówi, iż „okropna jest
ta ich buda pod każdym względem”, a ponadto „w żadnej szkole nie kształtują
charakterów”. Ten młody człowiek czuje wyraźną niechęć do instytucji szkolnej,
a swój bunt wyraża poprzez lekceważący stosunek do nauki, opuszczanie lekcji,
aż wreszcie nie zdaje z czterech przedmiotów. Holden musi opuścić szkołę i wyjechać
do domu. Jest świadom swojej sytuacji, wie jak zareagują rodzice na jego kolejne
„wylanie z budy”. Obawia się zachowania chorej nerwowo po śmierci brata, Alika,
matki. Ale cóż tak naprawdę może począć on, siedemnastoletni chłopak mierzący
6,5 stopy wzrostu? Holden buntuje się. Chce skończyć ze szkołą, zacząć wszystko
od nowa, z dala od obłudy, która ustawicznie kojarzy mu się z dyrektorem liceum
w Elkton Hills: „Umiał on czarować, ale nie wysilał się dla tych rodziców, którzy
byli starzy i wyglądali biednie czy niezdarnie”. Jak powiedział Albert Camus:
„Aby istnieć, człowiek musi się buntować”, i tą właśnie drogą podąża Holden.
Dwudniowa odyseja Caulfielda jest wyrazem odrzucenia, braku akceptacji świata
dorosłych, zdominowanego przez fałsz i zwyrodnienie. Podobnie jak Piotruś Pan,
nie chce być dorosłym, bowiem tylko dziecko jest dla niego uosobieniem niewinności
i autentyzmu. Siostra Phoebe jest dla głównego bohatera jedyną rozsądną istotą:
„Okropnie korciło mnie, żeby z nią pogadać przez telefon. Nareszcie pogadać
z kimś rozsądnym”. Sądzi poza tym, iż niektóre sfery, takie jak dzieciństwo,
„powinny zawsze zostawać niezmienione, aby można je „wpakować” do jednej z tych
wielkich oszklonych szaf i tak je przechować. Ale wiem, że to niemożliwe”. Młody
gniewny kwestionuje samą zasadę organizacji społecznej i nie chce się dostosować
do jej wymogów, które wydają mu się absurdalne. Jednocześnie też nie zamierza
zrezygnować ze swoich wymagań natury czysto praktycznej – dobrobytu i szczęścia
osobistego. Młody Holden ma plany i ambicje. Chciałby związać się z Sally, założyć
rodzinę, żyć spokojnie daleko od zgiełku i obłudy współczesnego mu świata. Jest
samotnym nastolatkiem, który szuka własnego światopoglądu, miejsca w szarej
i jakże trudnej rzeczywistości. Wydaje mi się także, iż jest idealistą, nonkonformistą,
buntownikiem, ale pomimo to dojrzałym i mądrym chłopcem, żyjącym w okrutnych,
materialistycznych realiach. Przez te dwa dni spędzone poza domem staje się
„starszy”, bardziej doświadczony, wkracza w „przestworza szerokiego świata”.
Holden Caulifield jest niewątpliwie współczesnym Huckiem Finnem, marzącym o
ucieczce na zachód, gdzie mógłby żyć poza granicami znieprawionej cywilizacji:
„W każdym razie wyobraziłem sobie gromadę małych dzieci, które bawią się w jakąś
grę na ogromnym polu żyta (…) A ja stoję na krawędzi jakiegoś straszliwego urwiska.
Mam swoje żądania: muszę schwytać każdego, kto się znajdzie w niebezpieczeństwie,
tuż nad przepaścią (…) Jestem strażnik w zbożu. Wiem, że to wariacki pomysł,
ale tylko tym naprawdę chciałbym być”. Bohater powieści Salingera jest głosem
pokolenia współczesnej młodzieży. Młodzieży zagubionej, samotnej, chcącej coś
zmienić w swoim życiu. To człowiek przeżywający młodzieńcze rozterki, niepowodzenia,
uważny obserwator rzeczywistości, wreszcie idealista – 17-letni chłopak, każdy
z nas. Zastosowanie motywu wędrówki sprawia, iż kompozycja powieści ma charakter
„otwarty”, gdyż można mnożyć w niej dowolne zdarzenia, zaś eksponowana jest
nie fabuła, ale przeżycia bohatera. „Buszujący w zbożu” jest jedną z najpopularniejszych
powieści współczesnych, bestsellerem lat 50., w którego fabułę autor włączył
twainowski motyw ucieczki, a jej bohater – symbol niewinności i wrażliwości
– stał się wczesnym prototypem powojennego pokolenia, tzw. Beat Generation.
Powieść jest ponadto platformą młodzieży świadomej swej przynależności do określonej
grupy społecznej. Żywy, potoczny język, pełen humoru i błyskotliwej ironii sprawia,
że książka Salingera jest ponadczasowa, ukazuje odwieczne problemy dotyczące
nas, młodych ludzi, obywateli całego świata. Były nauczyciel języka angielskiego
Holdena, p. Antolini, uświadamia chłopcu, iż wkrótce będzie musiał zdać sobie
sprawę dokąd chce iść. A kiedy to uczyni, to musi natychmiast wyruszyć w drogę.
Drogę pełną przeszkód, niebezpieczeństw. Nie wolno mu tracić ani chwili, gdyż,
jak powiedział z kolei profesor od historii, p. Spencer: „Życie jest grą. Życie
jest grą, której prawideł należy przestrzegać”. Co tak naprawdę mają na myśli
obaj nauczyciele? Jestem przekonany, iż chcą przekazać młodemu człowiekowi,
Holdenowi, że nie jest pierwszą ludzką istotą, w której postępowanie innych
ludzi obudziło zamęt, strach, a nawet obrzydzenie. Nie! Trzeba być realistą,
twardo stąpającym po ziemi człowiekiem.
Postać „Buszującego w zbożu” jest mi niesłychanie bliska. Wyznaje ona pewne
wartości, idee, które podzielam. Holden z pewnością się zmienił, zaczął się
uczyć, zrozumiał, konieczność wykształcenia, znalazł się w niełatwych realiach,
ale wygrał sam ze sobą, pokonał czyhające przeszkody, dotarł do mety.
Ale oto zaczyna padać deszcz. Holden siedzi na ławce, przygląda się rozbawionej
siostrze na karuzeli. Wszyscy wokół, ojcowie, matki uciekli pod daszek karuzeli,
żeby nie przemoknąć do nitki. Tylko on został, siedząc na ławce. Przemókł „na
wylot”. Czerwona dżokejka chroniła mu jedynie głowę. „Nagle poczułem się szalenie
szczęśliwy patrząc jak Phoebe krąży na karuzeli w kółko, w kółko. Jeśli mam
być zupełnie szczery, przyznam się, że o mało nie krzyczałem ze szczęścia. Sam
nie bardzo wiem dlaczego. Phoebe wyglądała szalenie sympatycznie, kręcąc się
tak w kółko w swoim niebieskim płaszczyku. Słowo daję, szkoda żeście tego nie
widzieli”. Ale ja także to zobaczyłem. Siedząc na ławce po drugiej stronie karuzeli
obserwowałem rodzeństwo. Zupełnie przemokłem, pomimo że, jak Holden, miałem
czerwoną dżokejkę. Tak naprawdę to nie wiem, jak mógł mnie nie zauważyć. Mimo
wszystko czułem się szczęśliwy, poznałem nowego wartościowego i zbuntowanego
nastolatka, Amerykanina mówiącego z lekko północnym, nowojorskim akcentem. Niestety
tylko ja wiedziałem o jego istnieniu… Do zobaczenia Holden, a raczej «see you
later».
Korzystając z możliwości wehikułu czasu, przenoszę się około 11 lat wcześniej,
bo oto jest jesień 1939 roku. Widzę sześcioletniego chłopca, którego rodzice
powierzają za sowitym wynagrodzeniem pewnemu człowiekowi. Jest wojna. Rodzice
są przekonani, iż w ten sposób ocalą życie syna, a z czasem znów się połączą.
Wojna i okupacja przekreśliła ich plany, stracili kontakt z dzieckiem. Chłopiec
od momentu śmierci kobiety, u której się ukrywał, wędrował samotnie szukając
schronienia. Nie zawsze mu się to udawało, czasami go odpędzano. Był innym od
przytłaczającej większości tubylczej ludności. Różnił go kolor cery, włosów,
oczu, język. Społeczność wiejska uważała go za przybłędę, Cygana bądź Żyda,
narażającego wszystkich na najgorsze kary ze strony Niemców.
Wioski w tej okolicy położone są daleko od ośrodków miejskich, znajdują się
w jednym z najbardziej zacofanych obszarów Europy Wschodniej. Nie ma tu ani
szpitali ani szkół, elektryczność jest nieznana. Chłopi są ciemni i okrutni,
ale nie z własnej winy. Jest przecież wojna. Chłopiec – narrator – mieszkał
na początku u Marty. Gdy wybucha pożar, płonie Marta, a wraz z nią cały jej
dom, malec ucieka w poszukiwaniu rodziców: „Rodziców nigdzie nie było (…). Usiadłem
i rozpłakałem się, wzywając ojca, matkę, nawet nianię”. Nie znalazł ich, a spotkał
okrutny i bezwzględny tłum wieśniaków znęcający się nad nim. Taka oto rzeczywistość
„wyszła mu na spotkanie”. Odtąd często bity, maltretowany przez osoby udzielające
mu schronienia, na własnej skórze poznaje zło. Widzi, jak młynarz przezywany
przez wieśniaków zazdrośnikiem, znęca się nad żoną, wydłubuje oczy parobkowi,
zalecającemu się do jego małżonki. Małe, kilkuletnie dziecko bardzo szybko staje
się dorosłym, człowiekiem, dla którego nie ma już żadnych granic do przekroczenia.
Wszechotaczająca go nienawiść, zło, wojna, tragedia trwale zmieniają psychikę
bohatera książki Jerzego Kosińskiego pt. „Malowany ptak”. Mieszka z Lechem,
który nastawiał wnyki na ptaki, aby potem je sprzedać w okolicznych wioskach.
To on malował ptaki, a następnie wypuszczał je na wolność. Szczęśliwie wzbijały
się do góry, ale nie były rozpoznawalne przez ptaki ze swojego stada. Te, oszołomione
jaskrawymi kolorami atakowały je, aż „wielobarwny kształt zaczynał tracić wysokość
i spadał na ziemię”. Wówczas Lech „dokładnie oglądał i liczył otrzymane przez
nie ciosy”.
Czarnowłosy chłopiec egzystuje w okropnej, tragicznej rzeczywistości. Jest bity,
poniżany i traktowany gorzej od zwierząt. Załamuje się jego system wartości,
chłopiec zmienia się na zawsze, kreując swój własny, przystosowany do realiów
kodeks moralny. Dla dziecka odkrycia są jednowymiarowe. Ten morduje, ten okalecza,
ten bije, a ten głaszcze. Każdy zadany ból, strach i towarzyszące mu bicie serca
nigdy nie tracą na intensywności, cały czas są głęboko zakorzenione w pamięci
małego dziecka. Przez kilka lat żył w ciągłym strachu o własne życie, nie wiedział,
co przyniesie mu jutro, toteż z mieszanymi uczuciami przyjmował każdy świt.
Nie miał innego wyjścia, musiał dalej żyć – w takim, a nie w innym położeniu
– i największym jego celem było przetrwać. Chłopiec wychodzi cało z wielu zagrożeń
i opresji: umyka niszczycielskiej sile ognia, wody, błota, kału, zostaje zakopany
i porzucony na pustkowiu. Nigdy się jednak nie poddaje, zawsze zwycięsko uchodzi
śmierci.
„Malowany ptak” odsłania okrucieństwo i prymitywizm wieśniaków. Nie okazują
oni choćby odrobiny współczucia czy litości dla bezbronnego dziecka. Jak mogą
obojętnie patrzeć na pociągi wiozące ludzi na śmierć? Odpowiedź jest całkiem
prosta – owa społeczność wiejska od wieków żyła w ciemnocie i okrucieństwie.
Wojna stanowiła dla nich śmiertelne zagrożenie. Życie przypominało wegetację,
śmierć drugiego człowieka była czymś powszechnym. W takiej rzeczywistości wieśniacy
nie byli przecież bardziej okrutni od swoich sąsiadów. Pociągi pochodziły z
cywilizowanego, nowoczesnego świata z elektrycznością, szkołami, szpitalami,
stowarzyszeniami naukowymi i innymi zdobyczami techniki i kultury. Chłopi nie
mogli zapomnieć o obwieszczeniach ostrzegających przed udzielaniem schronienia
Żydom i Cyganom, za co groziła kara śmierci. Cóż wówczas znaczy życie małej
przybłędy o ciemnej karnacji, która może sprowadzić zgubę dla całej wioski?
Nic. W warunkach wojny, czyhającej zewsząd śmierci, cały kodeks moralny, wartości
ulegają wypaczeniu. Inna, okrutna rzeczywistość wymaga zmian w sferze postępowania
i myślenia. To nie wieśniacy wymyślili takie prawo, a zostało ono sformułowane
i rozpowszechnione przez ludzi wykształconych, inżynierów i techników zagubnej
machiny śmierci. I oto w takich realiach pojawia się mały, niewinny chłopiec.
Stanowi zagrożenie, ale mimo wszystko nie zostaje zabity i to wystarczy, aby
dorosłych w powieści Kosińskiego uznać za postaci pozytywne. W okresie, kiedy
życie ludzkie nie miało żadnej wartości, gdy setki tysięcy dzieci ginęło w obozach
zagłady, jest niezwykłym, że samotny chłopiec, uważany za Żyda albo Cygana,
przetrwał. Wieśniacy narażali swoje własne życie i udzielali mu schronienia.
Któż więc jest bohaterem negatywnym? Jest nim chłopiec, ponieważ tylko on, całkowicie
zmieniony przez rzeczywistość, pragnie odpłacić nienawiścią za nienawiść, złem
za zło. Świadomie nienawidzi, jest więźniem siły niszczenia, zupełnie inną istotą,
która do głębi poznała nienawiść i pragnienie zemsty. Te dwa uczucia stają się
mocno zakorzenionym podłożem sterującym jego stosunkiem do życia i świata. Chłopiec
żyje z dnia na dzień, dzięki rosnącej w jego psychice nienawiści pomagającej
mu przetrwać i nadającej cel jego życiu. Z ofiary w rękach prześladowców sam
staje się symbolem tych, co nim poniewierali. Litość i współczucie są mu obce,
gdyż ich nie poznał, nigdy nie doświadczył od drugiego człowieka. Do świata
czuje pogardę i cały czas nosi w sobie tragedię zbrodni, dramat straconego dzieciństwa,
„smak” nieludzkich uczuć, niepojętych dla małego dziecka. Tak jak zwycięzcy
są przekonani o skuteczności swojej nienawiści, a pokonani są jej pełni w stosunku
do wroga, to obie strony pragną zemsty, nie chcąc zapomnieć o masakrze. Zatrzymują
w pamięci osobiste tragedie, dramaty, domagają się odwetu. Jesteśmy „jak górskie
szczyty, dookoła patrzymy na siebie odseparowani dolinami, za duzi, aby przemknąć
niepostrzeżenie obok, za mali, by dotknąć nieba”, a wokół nas panuje nienawiść.
Coś, co nigdy nie umrze, jadowita i żywotna, jak samo życie, idzie jego śladem
i jest jego częścią, zupełnie jak ogon jest częścią komety.
„Malowany ptak” Jerzego Kosińskiego został przetłumaczony na dwadzieścia języków.
Jest jedną z najgłośniejszych książek ostatniego ćwierćwiecza, utrzymaną w konwencji
surrealistycznej parabolą ludzkiego losu. Bohaterem utworu jest dziecko, jako
że dzieciństwo jest stanem wyobcowania ze świata dorosłych, a wojna w jego oczach
ma zawsze wymiar apokaliptyczny. Nienawiść zwyciężyła, zaczęła kierować życiem
tego, kogo „ktoś dźgnął w plecy grabiami (…), ktoś inny pchnął jakimś ostrym
szpikulcem”, „dziecka, które odskoczyło krzycząc głośno”.
Opuszczam dramatyczne przestworza okrutnego wojennego świata i przenoszę się
w lata siedemdziesiąte. Jest rok 1975. Ląduję w Berlinie, gdzie poznaję 12-letnią
narkomankę Christiane F. Christiane jest zwykłą średniego wzrostu dziewczyną,
brunetką o orzechowych oczach, mieszkającą na jednym z dużych osiedli w Berlinie.
Dziewczynka dojrzewa i jak każdy z nas zmierza się z problemami w domu, szkole,
konfrontuje własne marzenia i poglądy z rzeczywistością. Masa kłopotów, nieodpowiednie
środowisko prowadzą ją ku krętej, zgubnej drodze narkotyków. Kiedy Christiane
ma 12 lat zaczyna palić haszysz, rok później sięga już po heroinę. Powoli staje
się kimś innym, przestaje być małą niewinną dziewczynką bawiącą się na podwórku
z dziećmi, a przeistacza się w narkomankę, jednostkę zdominowaną przez niszczycielską
moc używek. Wszystko zaczyna się zupełnie niespodziewanie. Na dyskotece «Sound»
„debiutuje”. Począwszy od „miękkich”, przechodzi następnie do „twardych” narkotyków.
Bierze, aby oderwać się od szarej, trudnej rzeczywistości, zapomnieć o kłopotach,
odprężyć się. Christiane jest więźniem narkotyków, całkowicie zależna od kolejnej
dawki białego proszku szybko się uzależnia. Życie nie przedstawia dla niej żadnej
wartości, gardzi światem. Najważniejsza jest żądza osiągnięcia następnej działki,
dozy uniesienia, „odlotu”. Z własnej woli wybiera życie w szponach narkotyków,
znajduje się w błędnym kole, które zaczyna się i kończy zawsze tym samym: polowaniem
na proszek, haszysz bądź LSD. „Paliłam co wieczór. Ci z nas, którzy byli przy
forsie, dawali trochę innym. Przestałam mieć jakiekolwiek opory. Nie tylko paliłam,
jak nie było haszu, piłam wino i piwo. Brało mnie zaraz po szkole albo już przed
południem, jak urywałam się z lekcji. Ciągle musiałam się czymś hajcować. Bez
przerwy byłam kompletnie odurzona. Tego właśnie chciałam, żeby nie musieć patrzeć
na to całe bagno w szkole i w domu”. Dla Christiane F. rodziną była jej paczka.
To z niej czerpała przyjaźń, czułość, a nawet do pewnego stopnia miłość. Do
wszystkiego zaczęła nabierać zupełnie nowego stosunku. Szukała kontaktu z przyrodą,
ale innego niż wcześniej. Teraz na początku paliła fajkę „haszu”, przeżywała
inną przyrodę. Rozpadała się ona na barwy, kształty i odgłosy, odbijające się
w jej nastrojach. „Po prostu życie, jakie prowadziłam, uważałam za niesamowicie
fajne”. Wkrótce poznała swojego przyszłego chłopaka, Dettefa, również narkomana.
Christiane F. zabrnęła do samego końca – spróbowała heroiny: „Niuchnę sobie.
– Bernd powiedział mi, co mam robić, chociaż od dawna już wszystko wiedziałam
z tych ciągłych rozmów o heroinie. Od razu wciągnęłam ten proszek nosem. Jedyne
co poczułam to gryzący, gorzki smak (…). Nogi i ręce zrobiły mi się strasznie
ciężkie i jednocześnie zupełnie lekkie (…). Było to fantastyczne uczucie (…).
Czułam się fantastycznie, jak nigdy dotąd. To było 18 kwietnia 1976, na miesiąc
przed moimi czternastymi urodzinami. Tej daty nigdy nie zapomnę”.
Narkotyki były dla Christiane F. ucieczką od okropnej, szarej rzeczywistości.
Stopniowo „zatracała się” w świecie chemicznych substancji. Próbowała odwyku,
chciała zerwać z nałogiem, zawsze jednak okazywał się on od niej silniejszy.
Kiedy była „na głodzie” sprzedawała własne ciało, aby zarobić na heroinę… Dosięgła
dna. Często się łudziła, że jest zwyczajną, młodą dziewczyną, pogodną nastolatką,
taką jak na reklamie coca-coli. Niestety marzenia bardzo różniły się od prawdziwego
oblicza Christiane. Sama wyjawiła, iż od dawna przestała się rozpoznawać w lustrze:
„ta twarz nie była moja, tak samo jak kompletnie wychudzone ciało”. Chciała
o tym wszystkim zapomnieć, oderwać się od przytłaczających realiów, odfrunąć
daleko. Ucieczką była strzykawka i kolejny „kop”, który stał się czymś powszechnym,
codzienną potrzebną człowiekowi dawką wody – w tym przypadku wody zabójczej.
Rozsądek, przemyślenia „poszły” w kąt. Jedyne, czego chciała, „to sobie władować”.
Stopniowo narkotyki zaczęły zbierać śmiertelne żniwo wśród jej przyjaciół, osób,
których darzyła sympatią, przyjaźnią, a przede wszystkim młodych ludzi. Jedna
z koleżanek Christiane napisała, że „każdy strzał to połowa śmierci”. Śmierci
okropnej czy śmierci–awaryjnego wyjścia prowadzącego ku lepszej przyszłości?
Christiane przechodzi przez szereg kuracji odwykowych, chce zerwać z nałogiem,
zrozumiała zdradliwe działanie narkotyków. Nie jest to wcale takie proste. Trudno
jest bowiem wygrać z czymś silniejszym od nas. Cała rodzina walczyła o 14-letnią
dziewczynę.
Christiane F. reprezentuje młodzież nie znajdującą satysfakcji w teraźniejszości,
nie widzącej perspektyw na przyszłość i nie potrafiącej czerpać sił z przeszłości.
Kolejne etapy terapii Christiane są jak wspinanie się pod wielką, stromą górę,
z której często spada się na niższy szczebel, napotyka się na przeszkody, chwile
słabości. Christiane nie była konsekwentna w swoich działaniach, nie mogła wytrzymać
bez narkotyków, potrzebowała trochę proszku, aby przenieść się w inny świat,
ten bez problemów, kłopotów. Życie bez środków odurzających było ciężkim eksperymentem,
powrotem do trudniejszej sfery ludzkiej egzystencji. Mimo wszystko dojrzała
w niej decyzja, żeby jednak spróbować pogodzić się ze światem takim, jaki on
jest. Przestała myśleć o ucieczce, a zarazem uświadomiła sobie, że taka ucieczka
oznacza automatyczny nawrót do heroiny. Niestety narkotyk zwyciężył, a tym samym
pokonał Christiane. Zatriumfował ten drugi „łatwiejszy świat”: „Kiedy tak sobie
siedzimy wieczorem całą paczką, popijamy czerwone wino, fajka z haszem okrąży
parę razy całe towarzycho, to te codzienne problemy kompletnie gdzieś giną”.
Christiane F. porzuciła heroinę, ale „zerwanie” z haszyszem przerosło już jej
siły, okazało się niemożliwe. Konfrontacja z rzeczywistością jest straszna.
Christiane i jej przyjaciele mają własną filozofię życia, poglądy, pragnienia,
cele, aspiracje, a wreszcie kopalnię wapienia, gdzie na dole rosną takie rośliny,
jakich nigdzie indziej nie spotkali. „Niesamowicie czyste strumyki płyną przez
tę niesamowitą dolinę. Ze ścian tryskają wodospady (…). W tej niesamowitej dolinie
jesteśmy zupełnie sami. Od reszty świata odgradzają nas pionowe ściany. Nie
dochodzi tu żaden dźwięk z ZEWNĄTRZ. Jedynym dźwiękiem jest szum wodospadów.
Zawsze sobie wyobrażamy, że po zakończeniu eksploatacji kupujemy tę kopalnię.
Wybudowaliśmy sobie na dole chałupy, założylibyśmy olbrzymi ogród, trzymali
zwierzaki i mieli wszystko, czego trzeba do życia. Jedyną drogę prowadzącą na
dno kopalni. CHCIELIBYŚMY WYSADZIĆ W POWIETRZE. BO I TAK NIE MIELIBYŚMY OCHOTY
WRÓCIĆ KIEDYKOLWIEK NA GÓRĘ…” Zakończenie książki – relacji Christiane F. –
jest niesłychanie pesymistyczne. Młodzi ludzie nie mogą znaleźć się na Ziemi
– planecie ludzi. Życie jest dla nich zbyt trudne, jest wyzwaniem, którego się
podejmują, ale nie mogą spełnić. „Wszystko, czego potrzebują do życia”, może
zarówno oznaczać przyjaźń, miłość, spokój, ale niestety także być może narkotyki.
Tymczasem życie jest biegiem i trzeba się starać, aby go ukończyć, wyścigiem
z najróżniejszymi przeszkodami i „niespodziankami”. Narkotyki zaś są próbą ominięcia
takiej rzeczywistości, ucieczką od odpowiedzialności za siebie i za swój los,
wrogiem ciała, psychiki, duszy. Ci co biorą, przegrywają, są słabsi, ale chociaż
droga jest długa, to idźmy razem, jest trudna, ale pomagajmy sobie wzajemnie,
jest także drogą pełną radości i nią możemy się dzielić. Całe życie jest wspólną
podróżą, rejsem, pięknym, trudnym, interesującym i męczącym. Każdy z nas może
zabłądzić. Ale zawsze przecież można wyruszyć ponownie.
A czy literatura ma coś wspólnego z życiem? Oczywiście, że tak. Jest księgą,
swoistego rodzaju poradnikiem, przewodnikiem po labiryncie życia, zbiorem doświadczeń,
przeżyć innych. Marcel Proust, autor „W poszukiwaniu straconego czasu”, powiedział,
iż: „Wielkość sztuki prawdziwej polega na tym, aby odnajdować, chwytać na nowo
i ukazywać ową rzeczywistość, od której żyjemy z dala i odchylamy się coraz
bardziej, a która jest po prostu naszym życiem”.
I podobnie jak Christiane F. z „My, dzieci z dworca ZOO”, uciekam w inną rzeczywistość,
całkowicie odmienne przestworza ludzkiego istnienia, tyle tylko, że są to realia
nieszkodliwe, konstruktywne. Żegnam się z Holdenem, ciemnowłosym chłopcem, z
Christiane, życząc im jednocześnie wszystkim «Powodzenia!» Unoszę się do góry,
odlatuję… Z żalem wracam do rzeczywistości, po pasjonującej, wartościowej podróży
po ogrodach pięknej literatury, czuję się jak ktoś inny, wszystkie postaci,
które spotkałem są mi tak bliskie. Tak wiele się dowiedziałem, zobaczyłem, przeżyłem.
I ja nie chcę powrócić, zejść na ziemię, ale pragnę zostać, zatrzymać tę chwilę…
NIECH ŻYJE LITERATURA! CARPE DIEM – CHWYTAJ DZIEŃ, CHWILĘ! KOCHAJ ŻYCIE!
[AS]

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *