Mój egzamin wstępny – prawdziwa historia
Przeczytajcie prawdziwą historię, która dotyczy historii pewnej dziewczyny i jej perypetii związanych z egzaminem.
Mój egzamin wstępny
Był upalny maj. Słońce mocnymi promieniami ogrzewało nasze osiedle. Drzewa kipiały zielenią, a w powietrzu czuć było powoli zbliżające się wakacje.
Rozmarzonym wzrokiem patrzyłam na falującą w oknie firankę i wyobrażałam sobie właśnie, jak przecinam kajakiem mazurskie jeziora. Gdy w marzeniu leniwie zanurzałam dłoń w zielonej toni, na jawie niestety nadal ściskałam cyrkiel i ekierkę, a zamiast otaczającego lasu miałam wokół siebie stos podręczników. Westchnęłam ciężko, a wspomnienie minionych wieczorów z „Powtórką z matematyki” pod pachą i „Syntezą epok z języka polskiego” pod poduszką napawało mnie wstrętem.
Niestety, cudowna jesień tego roku minęła mi bynajmniej nie z koleżankami w Łazienkach na zbieraniu liści, ale głównie w zaciszu klasy sto trzy na mozolnym rozwiązywaniu zestawów egzaminacyjnych. Co do zimy, to zamiast ośnieżonego stoku przed oczami miałam „żółte” karteczki z tytułami utworów Słowackiego i Mickiewicza. Gdybyście spytali mnie o wiosnę, zapewne roześmiałabym się gorzko, bo tym razem nie było krokusów na biurku, lecz stos „mini-ściąg” i „dodatków specjalnych”.
Wtedy coraz częściej odczuwałam strach. Rodził się gdzieś głęboko w żołądku, by po chwili zwinnym susem przeskakiwać w inne zakamarki mojego ciała. To niewątpliwie on sprawiał, że serce waliło mi szybko, gdy przypominałam sobie o czekających mnie trzech egzaminach, drażnił moje dłonie, by drżały przy każdym nastawianiu zegarka i rozwiązywaniu geometrii na czas. Czasem nawet wyciskał łzy z oczu, nakazywał mi, bym zrezygnowała, bo przecież wiadomo, że nie mam szans dostać się do takiego dobrego liceum…
Gdy w końcu nadeszła godzina, której tak się bałam, a mianowicie dziewiąta trzydzieści, uświadomiłam sobie, że ten mój strach był jednym z bohaterów ludzkiej wyobraźni. Mogłam go zniszczyć jednym uśmiechem lub mocnym postanowieniem. Mogłam zadać mu większe cierpienie przez powtórzenie sobie w myślach, że mam szansę, bo przecież ktoś musi zapełnić szkolne ławy…
Wtedy niestety nie byłam świadoma swojej siły, dlatego teraz opowiadam wam o tym, abyście odkryli ją w sobie, gdy będziecie przeżywać prawdziwy stres egzaminacyjny. Poza tym teraz już wiem, że mój egzamin do liceum był jedynie małą próbą przed tym, co czekało mnie później. Stał się prawdziwym poważnym sprawdzianem nie tylko wiedzy, ale całej mojej osobowości.
Zatem rok przygotowań i ślęczenia nad książkami mogłam potraktować jako trening przed wystąpieniem lub – jak wolicie – prezentacją mojego „ja”.
Jak przebiegały przygotowania? Przekonajcie się sami!
Przed samym wyjściem na egzamin nie byłam w stanie nic przełknąć. Siedziałam przy stole w kuchni i ściskałam zeszyt do matematyki. W radiu leciały rzewne melodie lat trzydziestych, a ja powoli popadałam w stan apatii. Tak naprawdę czułam gdzieś głęboko, że jestem dobrze przygotowana. Przecież coś z ciągłego wertowania książek i biegania na korepetycje musiało pozostać mi w głowie. Poza tym wiedziałam, że egzaminy, które mnie czekają, sprawdzają raczej zdolność prawidłowego kojarzenia faktów, logicznego myślenia i poprawnego używania języka. Przypuszczałam, że nikt nie będzie wnikliwie sprawdzał znajomości dat z biografii poszczególnych pisarzy lub budowy tasiemca.
Poza tym doszłam do wniosku, że komisja egzaminacyjna nie tylko będzie słuchała tego, co mówię, ale również patrzyła. Wiedziałam bowiem, że liceum, do którego zdaję, organizuje dwa egzaminy pisemne i jeden ustny – mający formę rozmowy kwalifikacyjnej.
Dlatego stwierdziłam, że przed wyjściem warto by popracować nad swoim wyglądem.
Po burzliwych naradach z mamą w łazience zrezygnowałam z nakładania na twarz grubej warstwy podkładu opalizującego. Nie pomalowałam również rzęs ani ust. Włosy związałam w „koński ogon”, a paznokcie obcięłam krótko. Po spojrzeniu w lustro byłam załamana zmianą mojej twarzy, ale efekt osiągnęłam doskonały. Przemieniłam się w skromną uczennicę, której życiową pasją – na pierwszy rzut oka – mogła być nauka… Założyłam białą bluzkę z kołnierzykiem i granatową spódnicę. W ten sposób pozbawiłam się całkowicie seksapilu, ale zyskałam nadzieję na szybkie pozyskanie względów komisji egzaminacyjnej.
Postanowiłam również nie zaglądać już do książek. Została mi godzina na odprężenie się. Chciałam, żeby stres chociaż na chwilę przestał mnie męczyć. Dlatego zamknęłam bryki w pokoju, a sama wyszłam na spacer z psem. Świeże powietrze i obserwacja polującego na gołębie Atosa odprężyła mnie.
Gdy jechałam autobusem, nie czułam już lęku. Cieszyłam się, że jeszcze tylko trzy godziny i będę miała to całe zamieszanie za sobą! Nie dopuszczałam myśli o porażce. Cały czas w głowie słyszałam słowa mamy, by do końca w siebie wierzyć, bo na zmartwienia znajdzie się jeszcze czas.
Zaczęłam wspominać dzień rozpoczęcia ósmej klasy. Przypomniały mi się moje postanowienia co do systematycznej nauki, przy których nie potrafiłam wytrwać. Stosunkowo szybko uświadomiłam sobie, że samotna nauka w domu po szkole przez cały rok jest nudna i nużąca. Dlatego zapisałam się na korepetycje oraz kółko matematyczne prowadzone w naszej szkole. Każde opuszczenie zajęć wiązało się ze stratą finansową lub, co gorsza, z całkowitą kompromitacją w oczach korepetytora. Nie miałam zatem dużych możliwości ucieczki od nauki. Pozostało mi wytrwać w pokorze każdą godzinę intensywnego wysiłku umysłowego. Poza tym postanowiłyśmy z koleżankami z klasy, że będziemy przepytywać się co tydzień w sobotę. Pomysł okazał się wyborny. Można było nie tylko liczyć na pomoc przy odrabianiu pracy domowej z matematyki, ale i wysłuchać nowych ploteczek o znienawidzonych i uwielbianych… a przy tym każdemu posiedzeniu naukowemu towarzyszyła dobra zabawa oraz picie herbatki i kosztowanie domowych wypieków.
Wspomnienia przerwało mi hamowanie autobusu. Dojechałam. Czas wysiadać i sprawdzić efekt sobotnich pogadanek. Otworzyłam torbę i ścisnęłam mojego towarzysza niedoli, pluszowego słonia. Co prawda nie miał podniesionej trąby „na szczęście”, ale dodawał mi otuchy i szybko zaakceptowałam go jako amulet „na koncentrację i kojarzenie”. W końcu egzamin zdawałam sama. Nie było obok mnie koleżanek z podstawówki. Wśród nowych twarzy na skwerku przed liceum żadna nie wydała mi się przyjazna. We wszystkich widziałam potencjalnych pokonujących mnie w teście z języka polskiego. Stąd stary pluszowy słoń, obdarzony niespodziewanie moją szczerą sympatią. Podtrzymywał na duchu, pozwalał wierzyć w siebie.
Wybiła dziewiąta trzydzieści. Usiedliśmy w ławkach. Rozejrzałam się po sali. Nagle zamiast wrogów ujrzałam ludzi przerażonych i zdenerwowanych tak samo, jak ja. Teraz wiedziałam, że nie jestem wcale osamotniona w moim lęku. Ścisnęłam długopis i zaczęłam rozwiązywać pierwsze ćwiczenie. Po chwili zdjęłam z ręki zegarek. Wiedziałam, że ważne jest dobre rozplanowanie sobie swojej pracy w czasie. Gdy któryś z przykładów nie chciał mi wyjść, a wyniki wydawały się bardzo podejrzane, przechodziłam do następnych zadań. Chciałam zrobić jak najwięcej, a dopiero pod koniec egzaminu powrócić do ćwiczeń sprawiających mi trudność.
Zadzwonił dzwonek. Egzamin dobiegł końca. Wstałam powoli i oddałam pracę. Szybko opuściłam budynek. Nie miałam ochoty dyskutować z kimkolwiek o teście. Obawiałam się, że konsultowanie wyników może znów niepotrzebnie wprowadzić mnie w stan paniki, a przecież przede mną jeszcze dwa egzaminy, na których teraz należałoby się skoncentrować.
Wróciłam do domu. Po kilku dniach pozostało mi już czekanie na wyniki. Gdy wywieszono listę przyjętych i zobaczyłam swoje nazwisko, byłam dumna z siebie. Już nie żałowałam imprez, na które nie poszłam ani godzin wysiedzianych na korepetycjach. Cieszyłam się, bo sama otworzyłam przed sobą kolejną furtkę do dorosłości. I zrobiłam to całkowicie samodzielnie!
[Ewa Talaga]